Czy te oczy mogą kłamać?
Pietrzak na emeryturę!
Jest w tym coś pocieszającego. Zmieniają się ustroje, rządy, nawet pieniądze – a Pietrzak trwa. Skoro trwa, to znaczy, że ciągle jest śmiesznie. Co w tym optymistycznego? To, że w ciąż jeszcze nie jest ponuro, choć wielu tak się wydaje. Janek swoim śmiechem nie – strudzenie to przypomina. Nie daje usnąć publiczności znużonej monotonnym mamrotaniem poważnych, poprawnych politycznie komentatorów świta i Polski.
Pietrzak nigdy nie był poprawny. Nie mógł. Nie potrafił, nawet jeśliby bardzo się starał. To jest cecha prawdziwego artysty, niechęć do liberii i niezdolność do służby. Na zawsze. Artystyczna kategoria D. Oferma społeczna. Jednostka niedostosowana. W Sowietach powiedzieliby – schizofrenia bezobjawowa, ale Janek ma objawy, nawet zaraźliwe – tak, jak tylko śmiech potrafi być zaraźliwy.
Kiedyś stałym elementem „Egidy” były życiorysy Pietrzaka, ciągle nowelizowane, dostosowywane do aktualnych trendów politycznych, do obowiązującej nomenklatury i mitologii ideowej, d językowych wygibasów. Ale prawdziwy życiorys Janka wcale nie jest gorszy. Stanął na kabaretowej scenie za Gomułki i przetrwał na niej Gierka, Jaruzelskiego ze stanem Wojennym, Rakowskiego, Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchocką, Olszewskiego, Pawlaka, Oleksego, Cimoszewicza, Buzka. Teraz przeczekuje Millera. Nie jest łatwo przetrwać taki kawałek historii na widowni. A co dopiero mówić o scenie.
A że nie jest łatwo, świadczy fakt, że Janek po tych 42 latach nadal wypełnia romantyczny ideał artysty – jest ciągle artystą bezdomnym. Nie ma własnej siedziby poza tą, którą na kilka godzin wieczoru buduje mu swoją obecnością publiczność. W Skarżysku, Gorzowie, Bochni. Oczywiście, taka siedziba jest najważniejsza, ale nawet zacny Kraków, ta kulturalna stolica Polski, zawiodła nadzieje Pietrzaka, wyświęcając go z miasta kropidłem komercji, traktując kabaret jak zakład przemysłowy. A może by tak Kraków jednak przygarnął Pietrzaka w wieku emerytalnym, w dodatku obarczonego małoletnimi dziećmi i młodą żoną? W końcu wszystkie ugrupowania polityczne deklarują, że los emerytów leży im na sercu. Trochę serca dla Pietrzaka. Uśmiech za uśmiech. Do dziś Kraków jest dumny, że miał smoka Wawelskiego, to i Pietrzaka by zniósł, który nie siarką tryska, ale humorem.
Dobrze, że choć „Dziennik Polski” wykroił dla Pietrzaka mały kawałek Krakowa. Kto zna dobrze twórczość Jana Pietrzaka, ten wie, że dysponuje on nie tylko humorem. Dowcip jest bronią – powiedział kiedyś Antoni Słonimski – ale nie należy nikogo karać za nielegalne posiadanie dowcipu. Janek dysponuje szerszym arsenałem. Potrafi być w swoich piosenkach niespodziewanie liryczny. Potrafi być wzruszająco patriotyczny. Przez lata jego piosenka „Żeby Polska była Polską” pełniła rolę nieoficjalnego, podziemnego hymnu narodowego. Być może nawet i to by mu wybaczono, razem z kontaktami z prezydentem USA Ronaldem Reaganem, który wedle Jerzego Urbana wymordował Polskie kury, gdyby nie sarkazm. Sarkazmu się nie wybacza, bo to jest nóż do zdrapywania tapet, obnażający goły mur. A nikt nie lubi, gdy się go jednym sarkastycznym słowem obdziera z ładnie zaprojektowanych wzorków. Za karę za ten sarkazm telewizja publiczna zniszczyła całą archiwalną dokumentację kabaretu „Pod Egidą.” Wymazanie z pamięci części własnego dorobku, ale i fragmentu kultury, Pietrzak przyjął, jakby inaczej, z sarkazmem: telewizja jest tak samo publiczna jak dom, który kiedyś nazywał się burdel.
Ta emerytura Jana Pietrzaka to też żart. Trochę Janek pracował. W Wojsku. W fabryce telewizorów. Pamiętam, jak był na etacie gońca w „Szpilkach” za czasów Witolda Fillera w latach 70. Nie nachodził się za bardzo, bo do kawiarni „U Marca” były trzy kroki. Siadywało się tam codziennie i puszczało na miasto dowcipy. Kiedyś przyjechał do Warszawy szach Iranu i na ulicę wygnano tłumy. Miasto było sparaliżowane. Dzieci szkolne, całe zakłady pracy demonstrowały odwieczną przyjaźń Polsko – Perską. Na pytanie, po co to wszystko, Janek odpowiedział – po to, żeby w tłoku zgubił portmonetkę. Zdaje się, żeśmy tej portmonetki jeszcze nie spłacili.
Pamiętam też, jak w stanie wojennym, kilka tygodni po wielkim koncercie w Waszyngtonie, spotkałem nagle Pietrzaka w Warszawskim SPATiF-ie. Wrócił na niepewne. Nie wytrzymał. Nie mógł żyć bez Polski, zwłaszcza tej sponiewieranej i zhańbionej. Występował w prywatnych domach i jak zwykle śmieszył i wzruszał. Nie będzie żadnej emerytury. Będzie młodość. Druga, trzecia? Nie, ciągle ta sama. Ludzie twórczy są zawsze młodzi. Jeśli chcecie zobaczyć człowieka naprawdę młodego, świeższego niż trzydziestoletni starcy, zaludniający nasz krajobraz publiczny, zaciągający go kirem ponurej, doktrynalnej troski o losy świata i ojczyzny, idźcie na występ Pietrzaka. Odmłodzicie się, choć na chwilę.
Sto lat, Janku. Oczywiście sto lat na estradzie i w „Dzienniku Polskim”.
”Schowaj”